piątek, 10 maja 2013

Wracamy do żywych!

Jestem, wróciłam, żyję! 
Wczorajsze po południowe burze doskonale oddawały sytuację, 
jaka jeszcze niedawno panowała w naszym domu. 
Były i deszcze i gradobicie ... ale już jest ok. Już jest dobrze. 
Wychodzi na to, że to było zatrucie. 
Tylko, lub aż. 
Wirusówka nie puściła by tak łatwo. 
Nie ustąpiła by z placu boju po dwóch dniach walki. 
A dziś nikt już nie gorączkuje, wymioty i biegunka skończyły się już wczoraj. 
Ba, nawet zjeść już możemy normalnie! 
Sprawdzałam! 
Jesteśmy zdrowi!! 

Co prawda za oknem szaruga i drobny deszczyk pada, 
ale to nic.
 Ja już o ósmej rano pranie wieszałam i po śniadaniu i po kawie i po porządkach i ... 
no po prostu odżyłam. 
Jupi. 

I dziś mimo tej szarugi za oknem i mimo tego deszczu jestem szczęśliwa.
 Bałam się już, że wszyscy w szpitalu wylądujemy. 
Na szczęście udało się! 
Tylko dzięki opiece męża, który urobił sobie przy nas wszystkich ręce po łokcie 
(albo i bardziej)
 i sprzątał i karmił i sprzątał i nosił, pościele zmieniał i ... normalnie robił 300 % normy! 
Gdy mnie pierwszego dnia dopadło, nawet do chłopców nie miałam siły wstać,
 ba, nawet obudzić się w nocy nie mogłam. 
Mąż mi dzieci przynosił, przystawiał, usypiał i tak czuwał i biegał biedny. 

Tego, że to zatrucie, domyślam się po tym właśnie, że męża nie dopadło. 
Nie było mu zupełnie nic. 
A powody zatrucia? Mogły być tylko dwa. 
Albo mleko, albo sok przecierowy, a'la Kubuś - o nazwie Łakotek. 
To jedyne produkty, których mąż nie ruszał, nie jadł/nie pił razem z nami. 
Prawdy nie dojdziemy. 
Ale w razie czego - soku już tego nie kupimy. 
Boję się powtórki. 
Bo mogło nie być tak różowo. 

Jest jeszcze jeden minus choroby. 
Olunia ósmego maja miała urodziny.  
W dniu swoich drugich urodzin moje kochanie nie miało tortu, 
nie miało świeczek, 
a zamiast tego cierpiała razem z resztą chorujących. 
Mam nadzieję, że uda nam się to nadrobić w niedzielę. 


Mieliście kiedyś tak nieprzyjemne przygody pokarmowe? 
Jak sobie z nimi radziliście?
U nas na pierwszym miejscy były jogurt naturalny, suche bułki 
(gdy już trochę przeszło) duuużo wody i herbata miętowa na zmianę,
a gdy wymioty trochę ustały to ... gorzka czekolada. 
Najlepsza na biegunkę.
 Naturalna i łagodna.
Tak, chłopcy też dostali po pół kostki. 
Pomogła wszystkim. 
Na szczęście. 


Jakie Wy macie sposoby na takie dolegliwości?
 Jak sobie z nimi radzicie? 
Jestem ciekawa waszych sposobów, waszych metod radzenia sobie z dolegliwościami żołądkowo - jelitowymi. Napiszcie proszę. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Cieszę się z każdych odwiedzin, z każdego komentarza. Zapraszam Was do siebie licząc po cichu, że spodoba Wam się w naszym małym magicznym świecie :)